sobota, 26 stycznia 2013

Solo, czyli Koc, Kawa, Książka



Wiem, i strofuje się sama, że ostatnio nie pisze notatek na Bloga. Dręczy i męczy mnie to niezmiernie, gdyż w moim założeniu blog miał mnie właśnie mobilizować do pisania. Jednak na swoją obronę mam to, że podjęłam się spróbowania czegoś nowego. Mam nadzieje, że to zajęcie fajnie mi się rozwinie i będę się w tym realizować. Zobaczymy…
                Nie zaniechałam jednak tego, co najbardziej lubię robić w wolnych chwilach czyli czytania książek. Trzy razy k, czyli Kawa, Kocyk, Książka jest moim odpowiednikiem wieczoru idealnego (gdy wieczór jest już późny może być herbata). Właśnie skończyłam lekturę książki pt. „Solo” Rana Dasgupta. Jest to powieść poetycka, brutalna, wzruszająca i szczera. Tym razem jednak nie będę jej opisywać, czy pisać jakie mam wrażenia. Napisze tylko tyle, że książka mi się podobała. Chcę podzielić się fragmentem, który mi się bardzo spodobał i w jakiś sposób zafascynował. Jest to opis deszczu, który słyszy ze swojego mieszkania starszy, niewidomy człowiek.
„Dziś rano Ulrich wyczuł w powietrzu jakąś świeżą dojrzałość, a teraz jest popołudnie i zbiera się na burzę.
Najpierw tylko pojedyncze krople, z których tworzy się niebawem płachta westchnień, powlekająca świat warstwą dźwięku. W oknie powiew – dzięki Bogu! – i woń kurzu, który spływa z dachu i kapie z liści drzew. Ulrich słyszy przez ścianę, jak sąsiadka spiesznie kuśtyka, pomykając od okna do okna, żeby je czym prędzej otworzyć no oścież. Leje jak z cebra. Starzec wyobraża sobie wszystko aż do najdrobniejszych szczegółów: strugi wody tryskają spod kół samochodów, sunących z sykiem po asfalcie, a zdane na łaskę deszczu długie stalowe dachy dworca autobusowego dudnią jak blaszane bębny. Oto zaś przyłapane znienacka postaci: ulica zapędza przechodniów do sieni. Ktoś biegnie, rozpostarłszy nad głową dźwięczną membranę plastikowej torebki. Gniew żywiołów znów skupia się na plastiku, gdy po drugiej stronie ulicy przekupnie w pośpiechu nakrywają folią stragany. Poi parapecie drobi delikatny stukot.
Wprost z parapetu na czyjś rozpięty parasol lecą z góry krople, gromko eksplodując. Na czubkach żeber parasola wzbierają srebrzyste perełki, zanim urwą się i spadną, puszyście spryskują ziemię wśród rzednącego deszczu. Rozbijają się o chodnik i zamieniają w bryzę. Pod oknem – a może to tylko wyobraźnia zawodzi Ulricha? – majaczy kształt zbyt wielki, żeby był jednym człowiekiem: ciemna dubeltowa bryła, w którą wsiąka mokry poszept. Dwoje ukrytych kochanków tuli się do siebie pod markizą – skulony cień pośród plusku.”
Ja nazywam takie fragmenty perełkami. Trzeba mieć wyobraźnie, żeby wyłuskać ze zwyczajnego życia takie cudne drobinki.

środa, 9 stycznia 2013

Dagerotyp i czarny worek Mrówkornika;)


Dagerotypia – proces fotograficzny, w wyniku którego na metalowej płytce otrzymywany jest unikatowy (bez możliwości jego powielenia) obraz, zwany dagerotypem.

Przez pewien czas uczęszczałam w moim mieście do Domu Kultury na kółko literacko-teatralne. Były ciekawe zajęcia na scenie i związana z tym niezwykła przygoda i zabawa. Naprawdę jest co wspominać. Mieliśmy też na poddaszu MDK swoją pracownie. Dosyć duża sala, w której stoły ustawione  były w podkowę, tablica, regał z książkami, wielkie biurko, na którym stał nasz komputer i wiecznie szwankująca drukarka, w kącie stało stare pianino. W późniejszym  okresie dzieliliśmy tą salę z uczestnikami pracowni muzycznej. Gdy przychodziliśmy na nasze zajęcia  pod ścianą stały bębny i talerze od perkusji, a także duża kolumna i konsola nagłaśniająca z mikrofonem. Warto dodać, że każdy uczestnik naszych zajęć miał swój kubek i swoje teksty prezentował w miłej atmosferze, przy herbacie lub kawie. Frekwencja była różna ale kiedy coś ważnego mieliśmy do zrobienia, potrafiliśmy się zebrać wszyscy razem.
Nieraz nasza pani Kasia, która prowadziła zajęcia, robiła nam sesję kreatywnego pisania. Polegało to na tym, że mieliśmy napisać jakiś tekst (wiersz, felieton, opowiadanie). Pretekstem do całej tej zabawy, miał być jakiś przedmiot. Mogliśmy popuścić wtedy wodze fantazji. Powstawały wtedy naprawdę fajne i zaskakujące teksty.
Pierwszym takim przedmiotem, przyniesionym przez panią Kasie był dagerotyp, czyli urządzenie z początków fotografii. Pamiętam, że na myśl nasuną mi się mały zakładzik fotograficzny, który należał do dżentelmena chodzącego zawsze wspaniale skrojonym garniturze i nieodzownym kapeluszu. W swoim zakładzie robił zdjęcia dzieciom, dorosłym oraz całym rodziną. Nie pamiętam czy ta historia miała jakiś dalszy ciąg.
Kolejna  sesja. Czarny worek a w nim dużo kolorowych konfetti z bibuły oraz kilka balonów. Trzeba było coś wymyśleć. To co wtedy napisałam było tak samo surrealistyczne jak przedmiot, na podstawie którego miał być napisany tekst.

Było wiele powietrza w tej sprzężonej w niewidzialnym graniastosłupie przestrzeni. Nikt nigdy nie łudził się, że zmierzy jej ciężar i w jakiś naukowy sposób zdoła obliczyć jej elastyczną (panna rei) powierzchnie. Domyślali się jedynie, że Mrówkownika otacza zewsząd gęstwina barwnych bibulliny, jedynych stworzeń żyjących dawaniem dotyku innym kiełkującym lub już dojrzałym stworzeniom. Może to  tylko sugestia spowodowana wybuchem liści na drzewach, kolorami i kształtami fotosyntezy pelargonii, a może obsesją liczenia malutkich, białych kwiatków na krzaczku dobrze zapowiadającej się truskawki. Stężenie? Gilgotki? Czy na pewno…?
 Byłam tam wojażem wyobraźni. Widziałam kilka okrągłych prętów oklejonych dokładnie bibullonem żyjących wiecznym snem. Odżywiają się szarymi, krystalicznymi pyłkami, które wchłaniają w swoje nozdrza również Mrówkorniaki. Pożywienie wiruje w przestrzeni noc i dzień i każdy ma niego pod dostatkiem. Od czasu do czasu na którymś  z prętów przysiada napuszona kulka Mrówkownika i ten go zjada. Zamienia go w proszek, którym wypełnia skrupulatnie i po kolei swoje wnętrze.
Akurat wtedy był słoneczny dzień. Siedziałam w amfiteatrze z tekturowych siedzeń zaszpachlowanych w niektórych miejscach mocną brązową taśmą. kurtyna, która mnie otaczała, była cała czarna. Chociaż hermetyczna dzianina nie przepuszczała powietrza, czułam się dobrze i swobodnie oddychałam. Zaprzyjaźniłam się nawet z dwoma Mrówkornikami. Dopiero po godzinie seansu okazało się, że jesteśmy w podobnym wieku, po półtorej godzinie przeszłam samą siebie – zjadłam dwa pyłki. Na sam koniec spojrzałam na dzianinę. Emitowała wiraż kolorów. Barwy były soczyste i bardzo intensywne a zarazem w ogóle nie drażniły oczu. Iluminacja krainy była piękna i trwała mniej więcej kwadrans.
Piękniejszego zachodu słońca, jaki był tam, pośród tekturowych krzeseł, nie widziałam. Kiedy będę sama… Powrócę tam nie raz.