środa, 9 stycznia 2013

Dagerotyp i czarny worek Mrówkornika;)


Dagerotypia – proces fotograficzny, w wyniku którego na metalowej płytce otrzymywany jest unikatowy (bez możliwości jego powielenia) obraz, zwany dagerotypem.

Przez pewien czas uczęszczałam w moim mieście do Domu Kultury na kółko literacko-teatralne. Były ciekawe zajęcia na scenie i związana z tym niezwykła przygoda i zabawa. Naprawdę jest co wspominać. Mieliśmy też na poddaszu MDK swoją pracownie. Dosyć duża sala, w której stoły ustawione  były w podkowę, tablica, regał z książkami, wielkie biurko, na którym stał nasz komputer i wiecznie szwankująca drukarka, w kącie stało stare pianino. W późniejszym  okresie dzieliliśmy tą salę z uczestnikami pracowni muzycznej. Gdy przychodziliśmy na nasze zajęcia  pod ścianą stały bębny i talerze od perkusji, a także duża kolumna i konsola nagłaśniająca z mikrofonem. Warto dodać, że każdy uczestnik naszych zajęć miał swój kubek i swoje teksty prezentował w miłej atmosferze, przy herbacie lub kawie. Frekwencja była różna ale kiedy coś ważnego mieliśmy do zrobienia, potrafiliśmy się zebrać wszyscy razem.
Nieraz nasza pani Kasia, która prowadziła zajęcia, robiła nam sesję kreatywnego pisania. Polegało to na tym, że mieliśmy napisać jakiś tekst (wiersz, felieton, opowiadanie). Pretekstem do całej tej zabawy, miał być jakiś przedmiot. Mogliśmy popuścić wtedy wodze fantazji. Powstawały wtedy naprawdę fajne i zaskakujące teksty.
Pierwszym takim przedmiotem, przyniesionym przez panią Kasie był dagerotyp, czyli urządzenie z początków fotografii. Pamiętam, że na myśl nasuną mi się mały zakładzik fotograficzny, który należał do dżentelmena chodzącego zawsze wspaniale skrojonym garniturze i nieodzownym kapeluszu. W swoim zakładzie robił zdjęcia dzieciom, dorosłym oraz całym rodziną. Nie pamiętam czy ta historia miała jakiś dalszy ciąg.
Kolejna  sesja. Czarny worek a w nim dużo kolorowych konfetti z bibuły oraz kilka balonów. Trzeba było coś wymyśleć. To co wtedy napisałam było tak samo surrealistyczne jak przedmiot, na podstawie którego miał być napisany tekst.

Było wiele powietrza w tej sprzężonej w niewidzialnym graniastosłupie przestrzeni. Nikt nigdy nie łudził się, że zmierzy jej ciężar i w jakiś naukowy sposób zdoła obliczyć jej elastyczną (panna rei) powierzchnie. Domyślali się jedynie, że Mrówkownika otacza zewsząd gęstwina barwnych bibulliny, jedynych stworzeń żyjących dawaniem dotyku innym kiełkującym lub już dojrzałym stworzeniom. Może to  tylko sugestia spowodowana wybuchem liści na drzewach, kolorami i kształtami fotosyntezy pelargonii, a może obsesją liczenia malutkich, białych kwiatków na krzaczku dobrze zapowiadającej się truskawki. Stężenie? Gilgotki? Czy na pewno…?
 Byłam tam wojażem wyobraźni. Widziałam kilka okrągłych prętów oklejonych dokładnie bibullonem żyjących wiecznym snem. Odżywiają się szarymi, krystalicznymi pyłkami, które wchłaniają w swoje nozdrza również Mrówkorniaki. Pożywienie wiruje w przestrzeni noc i dzień i każdy ma niego pod dostatkiem. Od czasu do czasu na którymś  z prętów przysiada napuszona kulka Mrówkownika i ten go zjada. Zamienia go w proszek, którym wypełnia skrupulatnie i po kolei swoje wnętrze.
Akurat wtedy był słoneczny dzień. Siedziałam w amfiteatrze z tekturowych siedzeń zaszpachlowanych w niektórych miejscach mocną brązową taśmą. kurtyna, która mnie otaczała, była cała czarna. Chociaż hermetyczna dzianina nie przepuszczała powietrza, czułam się dobrze i swobodnie oddychałam. Zaprzyjaźniłam się nawet z dwoma Mrówkornikami. Dopiero po godzinie seansu okazało się, że jesteśmy w podobnym wieku, po półtorej godzinie przeszłam samą siebie – zjadłam dwa pyłki. Na sam koniec spojrzałam na dzianinę. Emitowała wiraż kolorów. Barwy były soczyste i bardzo intensywne a zarazem w ogóle nie drażniły oczu. Iluminacja krainy była piękna i trwała mniej więcej kwadrans.
Piękniejszego zachodu słońca, jaki był tam, pośród tekturowych krzeseł, nie widziałam. Kiedy będę sama… Powrócę tam nie raz.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz