Wiem, i strofuje się
sama, że ostatnio nie pisze notatek na Bloga. Dręczy i męczy mnie to
niezmiernie, gdyż w moim założeniu blog miał mnie właśnie mobilizować do
pisania. Jednak na swoją obronę mam to, że podjęłam się spróbowania czegoś
nowego. Mam nadzieje, że to zajęcie fajnie mi się rozwinie i będę się w tym
realizować. Zobaczymy…
Nie zaniechałam jednak tego, co
najbardziej lubię robić w wolnych chwilach czyli czytania książek. Trzy razy k,
czyli Kawa, Kocyk, Książka jest moim odpowiednikiem wieczoru idealnego (gdy
wieczór jest już późny może być herbata). Właśnie skończyłam lekturę książki
pt. „Solo” Rana Dasgupta. Jest to powieść poetycka, brutalna, wzruszająca i
szczera. Tym razem jednak nie będę jej opisywać, czy pisać jakie mam wrażenia.
Napisze tylko tyle, że książka mi się podobała. Chcę podzielić się fragmentem,
który mi się bardzo spodobał i w jakiś sposób zafascynował. Jest to opis
deszczu, który słyszy ze swojego mieszkania starszy, niewidomy człowiek.
„Dziś rano Ulrich
wyczuł w powietrzu jakąś świeżą dojrzałość, a teraz jest popołudnie i zbiera
się na burzę.
Najpierw tylko
pojedyncze krople, z których tworzy się niebawem płachta westchnień,
powlekająca świat warstwą dźwięku. W oknie powiew – dzięki Bogu! – i woń kurzu,
który spływa z dachu i kapie z liści drzew. Ulrich słyszy przez ścianę, jak
sąsiadka spiesznie kuśtyka, pomykając od okna do okna, żeby je czym prędzej
otworzyć no oścież. Leje jak z cebra. Starzec wyobraża sobie wszystko aż do
najdrobniejszych szczegółów: strugi wody tryskają spod kół samochodów, sunących
z sykiem po asfalcie, a zdane na łaskę deszczu długie stalowe dachy dworca
autobusowego dudnią jak blaszane bębny. Oto zaś przyłapane znienacka postaci:
ulica zapędza przechodniów do sieni. Ktoś biegnie, rozpostarłszy nad głową
dźwięczną membranę plastikowej torebki. Gniew żywiołów znów skupia się na
plastiku, gdy po drugiej stronie ulicy przekupnie w pośpiechu nakrywają folią
stragany. Poi parapecie drobi delikatny stukot.
Wprost z parapetu na
czyjś rozpięty parasol lecą z góry krople, gromko eksplodując. Na czubkach
żeber parasola wzbierają srebrzyste perełki, zanim urwą się i spadną, puszyście
spryskują ziemię wśród rzednącego deszczu. Rozbijają się o chodnik i zamieniają
w bryzę. Pod oknem – a może to tylko wyobraźnia zawodzi Ulricha? – majaczy
kształt zbyt wielki, żeby był jednym człowiekiem: ciemna dubeltowa bryła, w
którą wsiąka mokry poszept. Dwoje ukrytych kochanków tuli się do siebie pod
markizą – skulony cień pośród plusku.”
Ja nazywam takie
fragmenty perełkami. Trzeba mieć wyobraźnie, żeby wyłuskać ze zwyczajnego życia
takie cudne drobinki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz