„Ci, których wykarmiła ta sama
pierś, są braćmi”
Wiele razy słyszeliśmy te słowa. Do
Amana wypowiadano je w jego domu, dużym i pięknym. Ja słyszałem to porzekadło w
domu mojego przyjaciela, kiedy prasowałem koszule, pastowałem półbuty albo
robiłem dla niego grzanki i kakao na śniadanie. Potem, gdy Aman wracał ze szkoły,
zjadał ze swoim ojcem obiad, przebierał się i przywoływał mnie. Byliśmy w tedy
kompanami zabaw. W tedy zacierały się między nami wszystkie różnice.
To jego ojciec był właścicielem
tego wspaniałego domu, woził go codziennie do szkoły nowym autem. To Aman
dostał na piąte urodziny rower a na kolejne zegarek. Potem zacząłem
zazdrościłem mu umiejętności pisania i czytania. Często czytał mi książki i różne opowiadania.
Wstydziłem się wtedy, że jestem synem służącego, zwykłym analfabetą.
Przyjacielem syna mojego chlebodawcy.
Było jednak coś, co łączyło mnie i Amana – obydwaj nie mieliśmy matek.
Matka mojego przyjaciela zmarła kilka godzin po jego narodzinach, moja uciekła
z bandą włóczęgów zostawiając mężowi trzymiesięczne niemowlę.
Mieliśmy kilka ulubionych
opowiadań. Któregoś chłodnego wieczoru siedzieliśmy w jego pokoju na wzorzystym
dywanie. On czytał, ja słuchałem. Historia toczyła się nad morzem. Nigdy nie
widziałem morza. W pewnej chwili wstałem
i podszedłem do okna.
Wyobraziłem sobie, że Kabul leży
nad brzegiem morza. Wydawało mi się, że nie patrzę teraz na jałowe piaski
ciągnące się bez końca, gdzie wznieca się tylko kurz. Stałem nad stromym
urwiskiem porośniętym soczystą trawą, w którą wplątywał się mocny wiatr.
Patrzyłem na morze, które szumiało i miało kolor atramentu. Nie pamiętam, co
wtedy czułem, grozę, zachwyt a może jakąś dziwną tęsknotę i nostalgię.
Zastanawiałem się, czy na północy, gdzie zimy są ostre, morze zamarza tylko
przy brzegu czy dużo dalej…
To był sen zwyczajnego
dwunastolatka. We snach byłem zawsze wyższy niż w rzeczywistości. Było późne
popołudnie. Morze było bardzo spokojne a niebo usłane paletą barw. Biegaliśmy z
Amanem po plaży na bosaka.
Naraz zwolniliśmy i kawałek szliśmy
spokojnym, miarowym krokiem. Pewnej chwili Aman zatrzymał się i upadł na
kolana. Zrobiłem to samo, co mój przyjaciel. Obydwaj zaczęliśmy rękami
odgarniać piach robiąc dziurę. Piach stawał się coraz mokrzejszy. W końcu Aman
dokopał się do butelki z niebieskiego szkła, w której znajdował się zwinięty
kawałek papieru. Kiedy już odkorkował butelkę, wyją z niej rulonik, rozwinął go
i wręczył mi. Teraz, w moim śnie, to ja byłem tym, który umie czytać. Na górze
starej i wystrzępionej kartki znajdował się schemat, coś w rodzaju prostej
mapki. Wiem, że były tam naszkicowane góry, chmury i ptaki, zupełnie jak na
dziecięcych rysunkach. Poniżej znajdowały się wyrazy, łączące się w zdania.
Właściwie czytane układały się w bardzo rytmiczny wiersz. Nie umiałbym
powtórzyć jego treści, lecz wiem, że były to najpiękniejsze słowa o przyjaźni.
Przeczytałem je nagłos. Teraz to
Aman słuchał a ja recytowałem wiersz. Później siedzieliśmy na piasku i
patrzyliśmy jak słońce zachodzi na Kabulskim niebem. Nad naszym morzem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz