Dagerotypia – proces fotograficzny, w wyniku którego na metalowej płytce otrzymywany
jest unikatowy (bez możliwości jego powielenia) obraz, zwany dagerotypem.
Przez
pewien czas uczęszczałam w moim mieście do Domu Kultury na kółko
literacko-teatralne. Były ciekawe zajęcia na scenie i związana z tym niezwykła
przygoda i zabawa. Naprawdę jest co wspominać. Mieliśmy też na poddaszu MDK
swoją pracownie. Dosyć duża sala, w której stoły ustawione były w podkowę, tablica, regał z książkami,
wielkie biurko, na którym stał nasz komputer i wiecznie szwankująca drukarka, w
kącie stało stare pianino. W późniejszym
okresie dzieliliśmy tą salę z uczestnikami pracowni muzycznej. Gdy
przychodziliśmy na nasze zajęcia pod
ścianą stały bębny i talerze od perkusji, a także duża kolumna i konsola
nagłaśniająca z mikrofonem. Warto dodać, że każdy uczestnik naszych zajęć miał
swój kubek i swoje teksty prezentował w miłej atmosferze, przy herbacie lub
kawie. Frekwencja była różna ale kiedy coś ważnego mieliśmy do zrobienia,
potrafiliśmy się zebrać wszyscy razem.
Nieraz
nasza pani Kasia, która prowadziła zajęcia, robiła nam sesję kreatywnego
pisania. Polegało to na tym, że mieliśmy napisać jakiś tekst (wiersz, felieton,
opowiadanie). Pretekstem do całej tej zabawy, miał być jakiś przedmiot.
Mogliśmy popuścić wtedy wodze fantazji. Powstawały wtedy naprawdę fajne i
zaskakujące teksty.
Pierwszym
takim przedmiotem, przyniesionym przez panią Kasie był dagerotyp, czyli
urządzenie z początków fotografii. Pamiętam, że na myśl nasuną mi się mały
zakładzik fotograficzny, który należał do dżentelmena chodzącego zawsze
wspaniale skrojonym garniturze i nieodzownym kapeluszu. W swoim zakładzie robił
zdjęcia dzieciom, dorosłym oraz całym rodziną. Nie pamiętam czy ta historia
miała jakiś dalszy ciąg.
Kolejna sesja. Czarny worek a w nim dużo kolorowych
konfetti z bibuły oraz kilka balonów. Trzeba było coś wymyśleć. To co wtedy
napisałam było tak samo surrealistyczne jak przedmiot, na podstawie którego
miał być napisany tekst.
Było
wiele powietrza w tej sprzężonej w niewidzialnym graniastosłupie przestrzeni. Nikt
nigdy nie łudził się, że zmierzy jej ciężar i w jakiś naukowy sposób zdoła
obliczyć jej elastyczną (panna rei) powierzchnie. Domyślali się jedynie, że
Mrówkownika otacza zewsząd gęstwina barwnych bibulliny, jedynych stworzeń
żyjących dawaniem dotyku innym kiełkującym lub już dojrzałym stworzeniom. Może
to tylko sugestia spowodowana wybuchem
liści na drzewach, kolorami i kształtami fotosyntezy pelargonii, a może obsesją
liczenia malutkich, białych kwiatków na krzaczku dobrze zapowiadającej się
truskawki. Stężenie? Gilgotki? Czy na pewno…?
Byłam tam wojażem wyobraźni. Widziałam kilka
okrągłych prętów oklejonych dokładnie bibullonem żyjących wiecznym snem.
Odżywiają się szarymi, krystalicznymi pyłkami, które wchłaniają w swoje nozdrza
również Mrówkorniaki. Pożywienie wiruje w przestrzeni noc i dzień i każdy ma
niego pod dostatkiem. Od czasu do czasu na którymś z prętów przysiada napuszona kulka Mrówkownika
i ten go zjada. Zamienia go w proszek, którym wypełnia skrupulatnie i po kolei
swoje wnętrze.
Akurat
wtedy był słoneczny dzień. Siedziałam w amfiteatrze z tekturowych siedzeń
zaszpachlowanych w niektórych miejscach mocną brązową taśmą. kurtyna, która
mnie otaczała, była cała czarna. Chociaż hermetyczna dzianina nie przepuszczała
powietrza, czułam się dobrze i swobodnie oddychałam. Zaprzyjaźniłam się nawet z
dwoma Mrówkornikami. Dopiero po godzinie seansu okazało się, że jesteśmy w
podobnym wieku, po półtorej godzinie przeszłam samą siebie – zjadłam dwa pyłki.
Na sam koniec spojrzałam na dzianinę. Emitowała wiraż kolorów. Barwy były
soczyste i bardzo intensywne a zarazem w ogóle nie drażniły oczu. Iluminacja
krainy była piękna i trwała mniej więcej kwadrans.
Piękniejszego
zachodu słońca, jaki był tam, pośród tekturowych krzeseł, nie widziałam. Kiedy
będę sama… Powrócę tam nie raz.